Bańka pęka
W Polsce w ostatniej dekadzie mieliśmy do czynienia z bańką na rynku nieruchomości. W końcu jednak dochodzimy do momentu, kiedy więcej betonu lać się nie da, bo nie ma dla kogo.
Jestem millenialsem z rocznika 1993. Moim największym życiowym błędem jest (póki co) to, że w 2016, kiedy miałem już oszczędności z kilku lat pracy i etat, nie przebłagałem rodziców, żeby sprzedali kawałek ojcowizny, żeby mi dołożyć do wkładu własnego mieszkania na kredyt. Pamiętam jak dziś, że wtedy w Katowicach w inwestycji Unikato 48-metrowe mieszkania dwupokojowe kosztowały 270 tys. zł. Z kredytem z niskim oprocentowaniem, już bym to spłacił. Dzisiaj to samo mieszkanie kosztuje już ponad pół miliona, a koszty kredytu jak wiadomo są astronomiczne.
Problem wysokich cen mieszkań nie jest wyjątkowy dla Polski. W innych krajach czasem jest nawet jeszcze gorzej. Przykładu szukać daleko nie trzeba — na przykład w czeskiej Pradze, gdzie dochodzi aspekt NIMBYizmu (“Not In My Back Yard”, czyli “nie w moim ogródku” — postawa dotychczasowych mieszkańców i władz, które torpedują nowe inwestycje, bo nie chcą nowych mieszkańców), ceny mieszkań są jeszcze o 40% wyższe niż w Warszawie, mimo podobnych zarobków.
Jednak śmiem twierdzić, że Polska ma jednak ten problem szczególnie, bo oprócz problemów współdzielonych z innymi krajami, w naszym narodzie panuje swoisty kult nieruchomości. Kiedy komuś w Polsce dobrze idzie własny biznes czy gospodarstwo rolne, zamiast w niego zainwestować, pakuje zyski w kupno pięciu mikrokawalerek. Apogeum tej patologii mogliśmy oglądać w zeszły weekend na TVP, gdzie w programie śniadaniowym (!) tłumaczono, jak flippować nieruchomości.
To nie jest tak, że ten kult betonu nie miał swoich podstaw. Z PRL Polska wyszła jako kraj z ogromnym deficytem mieszkań. Według spisu z 1988 roku, w kraju było tylko 10,7 mln mieszkań (z tego ogromny odsetek substandardowych, np. bez łazienki), a na obywatela przypadało ledwie 16,7 metra kwadratowego mieszkania. Były to wskaźniki o co najmniej połowę niższe niż w krajach zachodnich, a nawet w co bardziej ogarniętych demoludach.
Jednocześnie małymi dziećmi było wtedy największe pokolenie w historii Polski — w 1989 roku mniej niż 15 lat miał co czwarty Polak, 9,6 mln osób. Te dzieci kiedyś musiały w czymś zamieszkać, a na mieszkanie po babci nie było co liczyć, bo w wieku ponad 60 lat było wtedy mniej niż 15% ludności kraju (a dodatkowo, większość z nich mieszkała na wsi). Mieszkań, mimo silnego wolumenu nowych budów, ciągle było mało: najpierw w skali kraju, w ostatnich latach głównie w większych miastach wraz z koncentracją gospodarki i ludności w nich.
Ale to się kiedyś musiało skończyć. W końcu dogoniła nas demografia. Spora część pokolenia lat 80. wyjechała za granicę po 2004. Ci, którzy zostali, w przytłaczającej większości zaspokoili już swoje potrzeby mieszkaniowe. W ostatnich latach swoje potrzeby mieszkaniowe, często w panice przy okazji kredytu 2% (zabójcy polskiej demografii) i w ucieczce przed inflacją, swoje potrzeby mieszkaniowe zaspokoiła spora część pokolenia lat 90.
W nadchodzącym dziesięcioleciu w wiek zakładania gospodarstwa domowego (niekoniecznie rodziny) wejdzie dla odmiany najmniejsze pokolenie od co najmniej stulecia — ledwie 3,7 mln osób. Oni mogą liczyć na mieszkanie po babci — nawet zakładając wyższą długość życia, więcej niż 65 lat ma dwukrotnie więcej Polaków niż tych mających 15-24 lata. Co więcej, wiele z nich mieszka w dużych miastach, gdzie jest popyt.
Wróćmy na chwilę do tego katowickiego mieszkania. Kosztuje ponad pół miliona, ale już chyba tylko teoretycznie. Mieszkanie “wisi” na Otodom już 5 miesięcy. Kupujących brak.
Nie inaczej jest na rynku najmu. W inwestycji, w której koniec końców kupiłem mieszkanie (znacznie mniejsze i droższe), pierwszy etap oddano ponad półtora roku przed moim budynkiem. Bez zaskoczenia, wiele mieszkań zakupiono w celach inwestycyjnych, to znaczy na wynajem. Ale i tam chyba już pali się pod niektórymi inwestorami. Obserwuję rynek od jakiegoś czasu z ciekawości i widzę, że te mieszkanie jest dodawane co miesiąc już co najmniej od października, zaś te nawet nie jest usuwane i dodawane na nowo, tylko odświeżane — a wisi od ośmiu miesięcy! Wystawiający nie obniżają jednak ceny — pewnie dlatego, że inaczej im się nie zepnie kredyt.
Oczywiście, najwięksi wyznawcy lokaty kapitału w betonie na pewno się teraz burzą albo mnie wyśmiewają — wszakże krach miał już przyjść dawno, a nie tylko go nie było, ale wręcz w ostatnich latach była hossa. Ale to był tylko przypadek: popyt na kredyty hipoteczne już znacznie spadał, po czym dostał dwa zastrzyki podtrzymujące życie: wojnę na Ukrainie (w krótkim czasie populacja Polski wzrosła o 3%) i kredyt 2%. Tylko jak wspomniałem — kto miał, ten już kupił. Dalej będą inwestorzy kupujący kolejne mieszkania, ale myślę, że ci, którzy mają nieco więcej oleju w głowie, już raczej przyhamują.
Lech Wałęsa kiedyś powiedział, że Polska będzie drugą Japonią i akurat może się to spełni. Polacy już dzisiaj konsumują tyle, co Japończycy (wprawdzie ci drudzy mocno oszczędzają, a my żyjemy od pierwszego do pierwszego, ale jednak). A i na rynku nieruchomości wydaje się, że mamy podobną bańkę. W Japonii ceny mieszkać rosły bardzo szybko przed dekady, aż bańka pękła w pierwszej połowie lat 90-tych. Co ciekawe, to dokładnie ten czas, kiedy rodziny zakładało pierwsze pokolenie urodzone w warunkach dzietności poniżej zastępowalności pokoleń. Czyli dokładnie ten moment, w którym dzisiaj jest Polska.
Z resztą, nie trzeba patrzeć na Japonię. We Włocławku pewnie też było sporo inwestorów w rynek nieruchomości, bo przecież to “bezpieczna lokata kapitału” i “nieruchomości tylko drożeją”. Jeśli ktoś kupił w 2022 roku mieszkanie warte 250 tys. zł, to dzisiaj dostanie za nie już tylko 230 tys.
Oczywiście, to nie jest tak, że ceny spadną nagle wszędzie. Jeśli ktoś ma mieszkanie na rynku w Krakowie to pewnie go nadchodząca bessa na rynku nieruchomości aż tak bardzo nie dotknie. Ale jeśli ktoś ma mieszkanie w bloku w peryferyjnej dzielnicy Tarnowa, to lepiej sprzedać, póki można.
Nic o imigracji, migracji wewnętrznej, falach migracyjnych w ciągu dnia w zasięgu aglomeracji? Nic o kosztach budowy? Nic o tym skąd bierze się silny popyt poza stereotypowym spekulantami? Nic o relacji wzrostu cen do wzrostu zarobków? Nic o zmianie siły nabywczej pieniądza?
Świat jest zadziwiająco prosty, patrząc na obraz rysowany przez bloga z pogłębionymi analizami.
Dlaczego kredyt 2% miałby być "zabójcą polskiej demografii"? On w tej materii nic nie zmienił