Tryumf modelu polaryzacyjno-dyfuzyjnego
Czyli jak 5 głównych aglomeracji miejskich w kraju skupia coraz większą część rynku pracy, dzieci, inwestycji i nauki.
W 2016 podczas kampanii wyborczej, politycy PiS z premierem Morawieckim na czele szumnie zapowiadali, że skończą z polaryzacyjno-dyfuzyjnym modelem rozwoju kraju, który w ich opinii powodował kierowanie wszystkich środków inwestycyjnych do największych miast i degradację prowincji. Przeciwko modelowi opowiadali się też politycy lewicy. Wydawało się, że model ten, wprowadzony do koncepcji strategii rozwoju Polski przez Michała Boniego, wówczas doradcę premiera Tuska, jest źródłem całego zła w kraju.
Po przejęciu władzy PiS faktycznie skierował potężne środki rozwojowe w bardziej peryferyjne obszary kraju, szczególnie w Polsce Wschodniej. Wiele z tych inwestycji ma wątpliwe uzasadnienie (przekop Mierzei Wiślanej, budowa wielu fragmentów ekspresówek na wyludniających się obszarach z bardzo niskim natężeniem ruchu), ale rząd konsekwentnie inwestuje w te rejony.
Sprawdźmy więc, czy ta nowa strategia działa.
Jak do pracy, to tylko do metropolii
Zacznijmy od chyba najważniejszego czynnika odróżniającego wielkie miasta od prowincji - możliwości znalezienia dobrzej płatnej pracy.
Jeśli spojrzymy na mapy średniego wynagrodzenia z umowy o pracę, wyraźnie widać pięć wysp bogactwa — Warszawę, Wrocław, Poznań, Kraków i Trójmiasto. Jest jeszcze szósta wyspa — zagłębie miedziowe na Dolnym Śląsku, a jeśli się uprzeć, to widać jeszcze aglomerację katowicką (szczególnie gminy górnicze).
Nie powinno być to jednak zaskoczeniem. Pytanie, czy rządowi PiS udało się wyrównać płace w skali kraju? Odpowiedź brzmi… no niespecjalnie. Fakt, wiele największych miast miało słabszą dynamikę wzrostu płac niż reszta kraju, ale tak było już za rządów PO. Za rządów PiS oprócz miast takich jak Warszawa relatywnie zbiedniały jednak też wielkie obszary peryferyjne, szczególnie w ich największych matecznikach na Zamojszczyźnie i Podkarpaciu. Ogółem nie widać ani specjalnej poprawy ani pogorszenia na tym polu.
Ciekawsze dane podaje Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Od niedawna publikuje on dane o liczbie ubezpieczonych według powiatów. Te dane są interesujące o tyle, że do ZUS nie trzeba raportować miejsca zameldowania, tylko zamieszkania — dzięki czemu mamy nieco lepszy ogląd nierejestrowanych migracji. Dane ZUS obejmują też obcokrajowców, których pomijają dane GUS.
Jeśli porównamy procentowo zmianę liczby ubezpieczonych w drugim kwartale w latach 2013-18 zobaczymy, że liczba ubezpieczonych — a więc pracujących — rosła praktycznie w całym kraju i to w miarę równomiernie. Dla kontrastu, w latach 2018-23 już w 43% powiatów zanotowano spadek, zaś w kolejnych 10% anemiczny wzrost poniżej 1%. Wzrost skoncentrował się głównie w metropoliach i w mniejszym stopniu w rolniczych powiatach Polski wschodniej, gdzie następuje migracja z systemu KRUS do ZUS wraz z konsolidacją rolnictwa.
Ale chyba jeszcze lepiej niż na mapie koncentrację nowych miejsc pracy i pracowników widać na wykresie. W 24 powiatach będących głównymi miastami (Warszawa, Kraków, Wrocław, Poznań i Trójmiasto) i ich przedmieściami mieszka obecnie 20,9% Polaków w wieku 20-59 lat (to mniej więcej wiek produkcyjny w Polsce, gdyż mało uczniów i sześćdziesięciolatków pracuje). W latach 2013-18 na te powiaty przypadło 31,8% przyrostu liczby ubezpieczonych — a więc faktycznie pod rządami PO była koncentracja szans gospodarczych w dużych miastach.
W kolejnych pięciu latach kończących się w czerwcu tego roku ta koncentracja jednak nie tylko nie osłabła lecz przeciwnie - osiągnęła szokujące wręcz rozmiary, gdyż na te powiaty przypadło aż ponad 75% nowych ubezpieczonych!
Co więcej, zmienia się też jakość tych miejsc pracy. Główny Urząd Statystyczny podaje dane w tym temacie w dziwnych agregacjach nie pozwalając na dobry ogląd sytuacji w powiatach, ale z podawanych zgrupowań sekcji PKD najlepsze płace są w finansach, ubezpieczeniach i obsłudze rynku nieruchomości. Zatrudnienie w tej grupie sekcji systematycznie, choć powoli rośnie w głównych miastach, za to spada wszędzie indziej — przez co już w 2021 więcej osób pracowało w tych zawodach w 5 aglomeracjach niż w reszcie kraju.
Ogółem, jakąkolwiek zmienną by wziąć, trend jest jasny — coraz więcej miejsc pracy, szczególnie tych wysoko płatnych, koncentruje się w metropoliach.
Jak do lekarza, to tylko do metropolii
Można by rzecz - miejsca pracy tworzą przedsiębiorcy i inwestorzy, którzy będą naturalnie się koncentrować w dużych miastach. Koniec rozwoju polaryzacyjno-dyfuzyjnego miał natomiast dać godność mieszkańcom mniejszych miejscowości, a tę godność można zmierzyć na przykład dostępem do lekarza czy szpitala.
Spójrzmy więc i na te dane. Tutaj oczywiście też koncentracja w 5 głównych miastach się nasila (gdybyśmy dodali aglomerację katowicką, która ma silny sektor medyczny, byłoby to jeszcze bardziej widoczne).
W 2008 ponad 1/4 lekarzy praktykowała w głównych miastach. To nieco więcej niż ich udział w populacji, ale ma to sens — kliniki specjalistyczne są właśnie w tych miastach i ściągają pacjentów z całego kraju. Ale w 2021 w tych miastach jest aż ponad 35% lekarzy — to już ogromna dysproporcja.
Jak po edukację, to tylko do metropolii
Co ciekawe, w przypadku liczby studentów na uczelniach wyższych koncentracja w największych ośrodkach nasiliła się stosunkowo łagodnie. Ale tam chyba po prostu już nie można więcej ciągnąć, wszakże już w 2012 (najstarsze dostępne dane) blisko połowa studentów (48,7%) studiowała w tych pięciu ośrodkach.
Zaskakująco, wynik w dół dla 5 metropolii ciągnie… Kraków, który zaliczył procentowy spadek studentów taki jak kraj ogółem (o 28%). Pozostałe miasta miały znacznie mniejsze spadki, od 21% we Wrocławiu do 15% w Warszawie.
Reszta kraju z kolei trzyma się głównie dzięki zaskakującej retencji studentów w Katowicach (83%), Toruniu (86%) oraz Dąbrowie Górniczej i Chorzowi (gdzie były wręcz wzrosty). Mniejsze miasta zaliczyły prawdziwą rzeź uczelni, np. o 50% w Kielcach.
Ale edukacja to nie tylko studia. Jeśli macie dzieci w szkole podstawowej i chcecie, żeby dobrze zdały egzamin ósmoklasisty, też najlepiej mieszkać w metropolii. Widoczne jest to szczególnie w matematyce i angielskim — dzieci w metropoliach mają o 10-15 punktów wyższe wyniki niż dzieci na prowincji.
Jak budować, to tylko w metropolii
Wreszcie w budownictwie widzimy sytuację nieco podobną do liczby studentów. Udział metropolii rośnie wyraźnie w kategorii biur (gdzie i tak był już wysoki), jest też wysoki w kategorii nauka (wliczają się w to szkoły, uczelnie, instytuty badawcze itd.).
Ciekawiej robi się w dolnej części tabeli. Odsetek magazynów budowanych w metropoliach jest o połowę wyższy niż wskazywałaby ich populacja, ale nie rośnie. Ma to swoje uzasadnienie — magazyny muszą być w miarę blisko rynków zbytu, ale nie na tyle, żeby wysokie płace w tych miastach wpłynęły na opłacalność tej operacji.
Z kolei w ogóle w metropoliach nie lokuje się przemysł — jest dla niego po prostu za drogo. Zarówno jeśli chodzi o koszty gruntu, jak i płace. W Polsce przyszłości prowincja będzie wytwarzać towary na rzecz dużych miast — dokładnie na odwrót niż 100 lat temu.
W dużych miastach i ich okolicach oddano też ponad 30% mieszkań — dwa razy więcej niż wynikałoby z ich potencjały ludnościowego. Jeśli spojrzymy na powierzchnię mieszkaniową, to w 5 głównych aglomeracji znajdziemy wiele gmin, gdzie się ona podwoiła od 1995 roku (w tym w Warszawie i Wrocławiu). I znów — na prowincji ten boom budowlany w ostatnich 30 latach był znacznie mniej odczuwalny.
Podsumowanie
Jeśli rząd stawiał sobie za cel wyrównanie tempa rozwoju kraju między metropoliami a prowincją, to należy uznać, że zaliczył poważną porażkę. Nie tylko różnice te nie zniknęły, ale wręcz się pogłębiły — zarówno jeśli chodzi o mechanizmy rynkowe jak i dostęp do wysokiej jakości usług publicznych jak szkoły czy szpitale.
Po części jest to nieuniknione. We współczesnej gospodarce motorem napędowym krajów są największe, globalne miasta — czy to w Polsce, czy w USA, czy nawet w tradycyjnie zdecentralizowanych Niemczech. Ale czym innym jest niemieckie spinanie prowincji z dużymi miastami (rzeczywistość modelu polaryzacyjno-dyfuzyjnego), a czym innym rzucanie bezsensownych inwestycji dla propagandowego efektu, które w żaden sposób nie zatrzymuje regresu gospodarczo-społecznego regionów. A to ten model w praktyce praktykowany jest teraz w Polsce.
Losowe wydawanie kasy i mówienie ludziom jak bardzo się o nich władza troszczy nie pomogły wyrównać różnic. Cóż zero zaskoczenia, ale bardzo dobrze, że poświęciłeś sporo czasu i solidnie podsumowałeś "osiągnięcia".
Obawiam się tylko jednego, czegoś, co już staje się widoczne. Równania w dół, a co za tym idzie słabnięcia polskich miast na tle miast w sąsiednich krajach. Takich jak Brno, Lipsk, Drezno i wszelkie stolice.
Przydałoby się jeszcze porównanie tej dynamiki z krajami naszego regionu. Być może jest to trend nieunikniony, tak jak piszesz w ostatnim akapicie. Ponadto obawiam się, że rządy poprzedniej ekipy doprowadziłyby do jeszcze głębszych różnic między metropoliami i prowincją.