Dlaczego w Niemczech wiatraki mogą być dalej od zabudowań?
Czyli jak podejście do planowania przestrzennego spod znaku wolnoć Tomku w swoim domku (czy na swojej ojcowiźnie) mści się na nas i zaprzepaści szansę na modernizację Polski
Prezydent Nawrocki zawetował nową ustawę wiatrakową, która miała, między innymi, pozwalać gminom na dobrowolne zmniejszenie minimalnej odległości turbin wiatrowych od zabudowań z obecnie obowiązujących 700 metrów do 500 metrów. Wiele napisano już o tym, jak zła to decyzja — szczególnie w kontekście wcześniejszych obietnic prezydenta, że w 100 dni po objęciu prezydentury obniży rachunki za prąd o 30%. Nieustannie polecam chociażby podcast Elektryfikacja Jakuba Wiecha, w którego ostatnim odcinku prowadzący rozprawia się z nielogiczną i nieprawdziwą argumentacją prezydenta.
Ale temat ten w sieci rozbudził szerszą dyskusję. Czemu w ogóle potrzebne jest to obniżenie minimalnego dystansu? Wiele komentujących, szczególnie po prawej stronie, zauważa, że w innych krajach jak Niemcy, ten minimalny dystans jest wyższy (co nie jest do końca prawdą, ale już to pomińmy). Sam na szybko w portalu X odpowiedziałem jednej osobie zadającej to pytanie obrazowym przykładem:
Oczywiście, nie przekonało to znawców urbanistyki i planistyki niemieckiej. Dowiedziałem się na przykład, że Imielin to obszar górski (w rzeczywistości to płaski jak Kansas płaskowyż) czy że Imielin leży blisko dużych miast, a Ahrensboek nie (odpowiedziałem z przykładem odwrotnym, tzn. przedmieścia Berlina v. środek niczego w Polsce środkowej i w odpowiedzi przeczytałem, że volkslista już czeka).
Spróbujmy więc pokazać to na nieco większym przykładzie. Porównajmy z jednej strony województwo łódzkie w Polsce, a z drugiej kraj związkowy Turyngia. To jednostki dość podobne: łódzkie jest o około 12% większe, ale też jednocześnie o 12% ludniejsze, dzięki czemu gęstość zaludnienia w obu jest praktycznie identyczna (minimalnie wyższa w Turyngii).
Jeśli jednak spojrzymy na teren zabudowany w obu regionach, zobaczymy znaczną różnicę w tym, jak on wygląda. W Turyngii mamy urbanistykę typową dla Niemiec, Węgier, Słowacji czy Czech: skupiska budynków (miejscowości) otoczone terenami całkowicie niezamieszkałymi (polami i lasami) aż do następnej miejscowości. Na zdjęciu satelitarnym poniżej u góry po prawej jest farma wiatraków — położona niecały kilometr od najbliższych zabudowań, bo zwyczajnie między dwoma miejscowościami były ponad dwa kilometry całkowicie niezabudowanej przestrzeni.
W łódzkim dla odmiany mamy zabudowę typową dla Polski — po prostu chaos. Domy są wszędzie — nie ma ich skupisk, przez co trudno znaleźć jakiś większy obszar niezabudowany.
Te przykłady powyżej nie są jakoś specjalnie wyselekcjonowane. Jeśli stworzymy mapę budynków w obu regionach, zobaczymy, że taki typ zabudowy jest typowy dla całego landu czy województwa.
Łódzkie to — mimo stosunkowo niskiej gęstości zaludnienia, szczególnie jeśli odejmiemy samą Łódź — niekończący się obszar zabudowany. W Turyngii jadąc autem wjeżdżamy do miejscowości, po 300 metrach ją opuszczamy i potem mamy 1-2 km obszaru kompletnie niezabudowanego aż do następnej miejscowości. Widać to na kolejnej mapie — dróg krajowych, wojewódzkich i powiatowych (oraz ich niemieckich odpowiedników) pokolorowanych według ograniczenia prędkości. Polecam tę mapę przybliżyć. Zobaczymy, że w Turyngii małe miejscowości nie mają obwodnic, ale przejazd przez nie jest błyskawiczny, bo są skupione, więc ograniczenie do 50 km/h obowiązuje przez ledwie kilkaset metrów, by zaraz wrócić do 90 km/h. W łódzkim dla odmiany prawie nigdy nie wyjeżdża się z terenu zabudowanego.
Owszem, część tego chaosu wynika z innej historii osadniczej. Ale to nie jest tak, że II RP, PRL (choć ten przynajmniej minimalnie ucywilizował zabudowę w miastach powiatowych), a już szczególnie III RP zrobiły cokolwiek, by ten chaos ogarnąć. Wręcz przeciwnie (i pisałem o tym już wcześniej), nowa zabudowa powstaje bez ładu i składu dookoła wszystkich większych i mniejszych miast, potęgując koszty.
Wiele osób skonfrontowanych z tym faktem odpowiada, że chyba chciałbym, żeby wszyscy mieszkali w chowie klatkowym, a oni wolą dom z ogrodem. Ale to jest fałszywa dychotomia. Po pierwsze, w Polsce można jak najbardziej mieszkać w bloku (“chowie klatkowym”) i jednocześnie w chaotycznej, pozbawionej usług okolicy. Wybitnym przykładem jest tu koniński dom seniora. Ale nawet abstrahując od tego, to nie jest tak, że Niemcy mieszkają w klatach. Niemcy mają średnio większe mieszkania, a na tych wioskach w Turyngii przecież też nie ma bloków, tylko domy jednorodzinne. Różnica polega na tym, że Helmut ma za płotem sąsiada Ericha, zaś Janusz ma za płotem wulkanizację, a z drugiej strony centrum logistyczne.


Ale chwila, jak to się przekłada na wiatraki? Otóż w prosty sposób. Wróćmy do map obu regionów i w kilku krokach pokażmy, gdzie można budować wiatraki. Na początek wydzielmy z obu regionów obszary chronione i lasy, gdzie wiatraków budować nie można.
W obu przypadkach obszary chronione w różny sposób stanowią około 1/3 powierzchni regionu (nieco więcej w Turyngii). Zostaje jednak sporo miejsca. Teraz jednak musimy odjąć obszary blisko zabudowań. I tu jest pies pogrzebany. Jeśli nie chcemy budować wiatraków w odległości 500 metrów od zabudowań1, w łódzkim (z powodu omawianego tutaj chaosu przestrzennego) pozbawiamy się praktycznie całego terenu regionu! W promieniu 500 metrów od zabudowań leży ponad 80% terenu łódzkiego, a doliczając obszary chronione, dostępny teren spada poniżej 5%. W Turyngii czarne plamy są o wiele bardziej widoczne.
A to przecież bufor 500 metrów od zabudowań — czyli ten, który prezydent zawetował. Jeśli zwiększymy ten bufor do obowiązujących teraz 700 metrów, w łódzkim na budowę wiatraków pozostają w zasadzie tylko tereny odkrywki kopalni Bełchatów (ale wiadomo, tam nie da się ich postawić) i dolina Bzury (tam też raczej zostałyby oprotestowane). W Turyngii dla odmiany mamy do zagospodarowania spokojnie około 10-15% powierzchni landu.
I to jest właśnie powód, dla którego nie możemy patrzeć się na inne kraje pod tym względem. W innych krajach nie ma chaosu, który sami sobie zafundowaliśmy podejściem spod znaku świętego prawa własności czy “wolności”. Te podejście będzie teraz ciążyło Polsce przez następne stulecia: paraliżując próby zorganizowania transportu publicznego, zamykając starych ludzi w ich domach, powodując dramaty dzieci, które w realiach kryzysu demograficznego będą musiały być dowożone po kilkanaście kilometrów do szkoły i tak dalej.
Co już zostało zepsute, nie naprawimy. Ale jeśli mieszkacie w podmiejskiej gminie, warto zainteresować się miejscowymi planami zagospodarowania przestrzennego i zobaczyć, czy — tak jak w większości gmin Polski — zakładają optymistycznie zwielokrotnienie populacji.
Gwoli ścisłości, powinienem ograniczyć to do zabudowań mieszkalnych, ale niestety nie ma bazy danych, która pozwoliłaby na takie ograniczenie. Nie powinno to jednak znacząco zmieniać sprawy, bo na obszarach wiejskich — a tam głównie będą stawiane wiatraki — prawie cała zabudowa jest mieszkaniowa.
A widać zabory? Ciekaw jestem pomiarów różnic regionalnych np. używając tylko powiatów leżących przy granicach zaborów. LLMy piszą, że to zaczęło się w średniowieczu https://chatgpt.com/share/68a9c10f-7960-800f-b200-f017ee31f89e .
Jest olbrzymi ekologiczny koszt wiatraków (mordują ptaki), a ochrona środowiska żadna, bo one czasem działają, a czasem nie. Typowy wiatrak ma ślad węglowy (tony stali i betonu), który się praktycznie nigdy nie spłaca. Nic dziwnego, że w USA odchodzi się od wiatraków, a samorządy tam praktycznie wszędzie zgłaszają przeciwy i blokują budowy farm wiatrowych. Nie musimy popełniać błędów innych krajów z energetyki.